sobota, listopada 26, 2005

Tak naprawdę

Chciałam napisać znacznie więcej, ale myśli w głowie nie tyle skończyły się , co zdewaluowały...okropnie wprost ech...
O wyrozumiałość proszę.. (zresztą w tej chwili głównie siebie, choć to niełatwe)


Te piękne kwiaty właściwie juz zwiędły. Koncert wydaje mi się bardzo odległym wydarzeniem. Zresztą niedługo zupełnie - następny. Wszystko oczywiście w jak najlepszym porządku, tylko czemu po głowie kołaczą sie jakieś jednak, ale, a może...
Zanim jesienna szarówa zdążyła mnie dopaść - zmroziła zima. Wątpliwej, jak na razie, jakości kwiatami ścieląc się wokół. Mróz póki co działa wybiórczo, nie ścinajac kałuż tak, by w nie nie wpadać, a mrożąc uszy skutecznie - chyba dla fantazji.

poniedziałek, listopada 14, 2005

cholerna insomnia...

czwartek, listopada 10, 2005

No proszę

nie pamietam już kiedy ostatnio bawiłam sie w takie pierdoły i co
właściwie wpłynęło na to, ze zajrzałam na tę głupawą stronkę... a tu
proszę jak idealnie przypasowało :P





Oczywiście żałośnie beznadziejne.... dbałam, unikałam, odpoczywałam i się zatrułam. Wykrakali cholera...

wszystko czego mi potrzeba

to ciepła gawra i święty spokój... Zaspałam dzisiaj kompletnie na
zajęcia (to chyba efekt dwóch godzin snu wczoraj heh...). Tzn. nawet
nie to, ze nie wstałam przed siódmą, nawet herbatkę tradycyjnie
wypiłam, ale jak spojrzałam za okno to zasłabłam zupełnie i bardzo
skutecznie...Mgła jak korzuch na mleku gęsta, zmokłe kury na
przystankach i świeży żwir pod powieką... Dość powiedzieć, ze na
powrót ocknęłam się mniej wiecej w momencie, gdy Marcinkiewicz expose
kończył. Z jednej strony dobrze, bo natychmiast cisnienie mi
podskoczyło, no ale z drugiej zupełnie czegokolwiek mi się odechciało.
Ostatnio to jakby norma w sumie. Sama się sobie dziwię, że właśnie
piszę :P Coraz bardziej, cholera, nie pasuje mi ta strefa
klimatyczna...

poniedziałek, listopada 07, 2005

Bajeczka :)

Niestety autor nieznany - w sieci znalezione. Życzę miłej lektury :) :


Inkwizytor: Czego chcesz, chłopcze?

Chłopiec: Widziałem coś i coś słyszałem, dla dobra najjaśniejszego księcia chętnie opowiem!

Inkwizytor: Ktoś ty?

Chłopiec: Zwą mnie Maciek, kozy ganiam, panie.

Inkwizytor: Wiek?

Chłopiec: A będzie z szesnaście wiosen.

Inkwizytor: Opowiadaj co wiesz!

Chłopiec: Noc była ciemna, tylko księżyc błyszczał, z lasu wracałem, panie, przez bagna droga prowadzi, droga to zdradliwa. Ide ja sam, myślałby kto, że żywej duszy wokół nie spotkasz, ale nagle głosy posłyszałem. Tom w kępe trawy wskoczył i czekam i widzę dwóch takich, idą i coś do siebie gadają.

Inkwizytor: Jak wyglądali ci ludzie? Czyś słyszał, co mówili?

Chłopiec: No więc, zestrachałem się wielce, bo tak samo wyglądali, jakby jeden był drugiego cieniem, jakby obaj byli swoimi odbiciami w lustrze, a raczej w kałuży błota, pokraki jedne!

Inkwizytor: No, no, miarkuj słowa, chłopcze. Dalej!

Chłopiec: Czym słyszał co mówili? Nie słyszałem, coś tam szeptali do siebie, i nagle się zatrzymali jak nie przymierzając szlachetny pan stoi tu przede mną i jeden woła cienkim głosem: Lepierzu!, Lepierzu!, bagienny zwierzu!, wzywamy cię, więc przybywaj! Jeden tak wołał, a drugi za nim się kuli cały i drży i nie dziwota wcale, bo nocą na bagna chodzić i Lepierza wzywać to o koniec straszny się prosić.
Chwilę krótką nic się nie działo, ale potem zabełtało się błoto, ogniki diabelskie pod niebo buchnęły i zgasły i szkarada z mazi wychynęła i przed tymi dwoma staje, a wielka jest jak nie przymierzając łaskawy pan przy mnie, a oni przy nim takie pokurcze, jak ja przy was, panie.
Lepierz to byl! Paszczę zaraz rozwiera i pyta: czego? A oni mu na to -- com zaraz zmiarkował i wy pewnie chętnie mnie tu wysłuchacie i zapiszecie, co rzeknę -- mówią, jeden przez drugiego: Lepierzu, Lepierzu, książę pan zły jest i głupi, a my mądrzy, więc czemużby zamiany małej nie dokonać, a ty Lepierzu nam w tym pomóc możesz.

Inkwizytor: Nie protokołować. Mów, chłopcze.

Chłopiec: Lepierz na to aż łapami zamachał, błoto w gębie pomiętolił i mówi: a co mi dacie? Wtedy się jeden z nich na odwagę wziął, do ucha Lepierza na palcach wyciągnął i coś mu tam szepcze, a twarz z obrzydzenia krzywi.
Usłyszałem tylko, że jakby o jakiejś radzie prawił. Skończył, a po Lepierzu widać było, że bardzo zadowolony, tak z łapy na łapę przestępował i skrzeczy groźnie: jeszcze jedno -- gajowy musi odejść!

Inkwizytor: Gajowy?

Chłopiec: A nie wiecie panie, że gajowy to jeden jest, co się Lepierza nie stracha i wielekroć już ludzi z bagien uratował, a na tamtego psy wypuszczał? Lepierz od tego wielką do niego nienawiść nosi. No więc tamtych dwóch takich samych mówi: zgoda, gajowy musi odejść. I zaraz pergamin wyciągają, cośtam spisane mieli, krwi sobie z paluchów utoczyli, łapę Lepierza w tym utytłali i na papierze odbili, a i własne krawe podpisy położyli. Pokłonili się Lepierzowi do ziemi, a ten w błoto pacnął i tyle go widzieli. Tacy sami postali jeszcze chwilę i nic nie mówiąc poszli.

Inkwizytor: A ty?

Chłopiec: A ja za nimi, bo zaraz o księciu pomyślałem, że jak się mu przysłużę, to może i wdzięczność okaże. Idą więc, ja chyłkiem z tyłu. Wychodzą z bagien na trakt ku miastu, ale nagle z drogi zbaczają, na ścieżkę w lewo za piątym głazem milowym wstępują. I widzę, że nie spieszy im się wcale i drżą jakby w gorączce i za ręce się trzymają. Mnie też okropny strach zdjął, bo wiem dokąd ta ścieżka prowadzi: najpierw jest stary cmentarz, od lat już nikogo tam nie chowają, spruchniałe wielkie drzewa pochylają gałęzie nisko nad zmurszałymi grobami. Dalej nigdym nie chodził, ale patrzę, tych dwóch przez cmentarz przeszło i zbliżają się wolno do wrót opuszczonego kościoła.
Nie, ja tam nie pójdę, myślę sobie, i zaraz mi się przypomina co ludzie gadają: że jeśli kto, czasem młody, ale częściej na starszych to pada, na zimny wiatr wschodni nocą o pełni księżyca wyjdzie, to najpierw głosy w głowie słyszy. Brzęczące głosy, czasem pieśni, jak się w nie wsłucha, to nawet i słowa wyrozumie, ale mówić o tym nie chce. Potem na swoim posłaniu rankiem po obudzeniu czapkę z koziej wełny znajduje. I może ją spalić w piecu, może utopić w studni, może zakopać pod ziemią, następnego ranka zobaczy ją znowu, jakby dopiero co z moheru utkaną.
Wtedy zakłada ją na głowę i rusza ścieżką za piątym głazem milowym do opuszczonego kościoła, gdzie w krypcie Ojciec Grzybek odprawia swoją niekończącą się nigdy mszę. Kiedy tam dociera, spostrzega, że to właśnie głosy modlących się słyszał wcześniej w głowie i że zna już na pamięć słowa pacierzy i psalmów.
Czasem powraca jeszcze do wioski, a ludzie trwożą się widząc zapadłe puste oczy i słuchając niezrozumiałego mamrotania. Aż nadchodzi dzień, kiedy żona lub mąż na próżno po zmroku na rozstajach dróg czeka jego powrotu, drżąc w powiewach zimnego wiatru ze wschodu.

Inkwizytor: Dość bajdurzenia, chłopcze, do rzeczy! Co było dalej?

Chłopiec: Dalej, dalej już niewiele. Ci dwaj weszli do kościoła, a ja z miłości do księcia pana wsunąłem się za nimi. I dopadły mnie czapkowane, chude i stare wiedźmy i w tan porwały, kostropatymi łapami ciało szarpiąc, alem zobaczył jeszcze jak tamci do złotem i atłasem wyłożonego ołtarza Ojca Grzybka podeszli, a zjawy rozstępowały się przed nimi. A Ojciec Grzybek, gruby, różowy i straszny lekko się przed nimi skłonił i zębami z kamieni szlachetnych błysnął. Tegom już nie mógł ścierpieć, wyrwałem się i biegłem na oślep przez las, potem wpadłem na gościniec. Tam zobaczyłem siepaczy Lepierza, ohydne stwory z błota i kamieni, jak w kierunku miasta grupami ciągną. Sił już nie miałem uciekać, do rowu padłem i zaraz zasnąłem. Ilem spał nie wiem, ale może być dni kilka.
Kiedym się zbudził i pomyślał chwilę, wiedziałem co czynić należy. Do miasta pognałem i zaraz do ciebie panie przyszedłem, choć strwożony jestem nieco, bo widziałem, że brama zniszczona, a wiele domów w mieście spłonęło, a kilka jeszcze płonie, znak to widomy, że bitwa była i że przybywam za późno, bo książę rozprawił się już z tymi dwoma podobniakami, co tak wielkim palali pragnieniem, zeby wladze zdobyc, ze z najgorszym plugastwem, z Lepierzem i jego sługami oraz z Ojcem Grzybkiem pakty pozawierali. Wiedz panie, że wielki smutek czuję, że przed bitwą nie zdążyłem, aby do uszu księcia to com widział dotarło. Jeśli trzeba będzie, mogę jemu samemu wszystko to słowo w słowo powtórzyć.

Inkwizytor: Stary książę był zdrajcą i kosmopolitą. Szczęściem dla siebie zginął dziś w nocy w bitwie. Nie wiedziałeś o tym, prawda?

Chłopiec: Ależ... ależ nie!

Inkwizytor: A umiesz pisać chłopcze?

Chłopiec: Nie panie, ani czytać.

Inkwizytor: Cóż. W takim razie poznaj moją łaskawość. Proszę protokołować. Trybunał Prawdy i Sprawiedliwości na inauguracyjnym posiedzeniu w imieniu od dziś miłościwie nam panującego księcia pana wydaje wyrok. Macieja, pasterza kóz, za oszczerstwa i podłe słowa, które wypowiedział przeciw samemu księciu, jak i jego bratu, kanclerzowi wielkiemu koronnemu, za haniebne spotwarzenie marszałka książęcej rady, pana Lepierza, oraz oczernianie jego eminencji arcybiskupa Grzybka i wszystkich wierzących skazuje się na wyrwanie języka. Odprowadzić.